Właśnie wróciłam z Wielkopolski, ze sobą przywiozłam smak tego, co najsmaczniejsze – rogali marcińskich. Co prawda do 11 listopada pozostało jeszcze kilka dni, ale cóż, postanowiłam dzisiejszy wpis zadedykować właśnie tym smakołykom.
Mieszkanie w Gdyni niestety nie sprzyja delektowaniu się rogalami. Tutejsze cukiernie co prawda oferują ten produkt, ale ja – Wielkopolanka z pochodzenia – wiem, że to nędzna podróba. Prawdziwy rogal musi mieć bowiem nie tylko wykupiony co roku certyfikat, ale przede wszystkim odpowiednie składniki, w tym w roli głównej biały mak! Oczywiście każdy szanujący się cukiernik strzeże sekret wypieku, moje ulubione pochodzą z Mosiny, ale uwielbiam także te z rodzinnego Pleszewa.
Podobno tradycja wypiekania rogali wywodzi się z czasów pogańskich, jednak ta poznańska ma bliski związek z parafią św. Marcina, której proboszcz w listopadzie 1891 roku zaapelował do swych wiernych o pomoc biednym. Jeden z cukierników zaproponował powrót do dawnego zwyczaju – wypiekania rogali na sprzedaż dla bogatych i jako podarunek dla biednych. Tradycja pieczenia rogali przetrwała do dzisiaj i listopad w Wielkopolsce ma właśnie smak rogali marcińskich. Z wyglądu przypominają one podkowę, która odpadła od konia świętego Marcina. Czy wiecie, że 11 listopada najsłynniejsza poznańska ulica – św. Marcin, jest odwiedzana przez samego świętego? Miastem przejeżdża korowód ze świętym na czele. Tego dnia poznaniacy pochłaniają także kilogramy rogali, co wszystkim polecam. Jednak by spróbować prawdziwych, trzeba przyjechać do Wielkopolski.
Pleszew rogalami pachnący i cytat z mojego postu – tutaj.