Hopowo to niewielka wieś na Kaszubach, słynąca z tego, że w prawie każdej rodzinie jest strażak. Przejeżdżam tamtędy w drodze do północnej Wielkopolski, zawsze z zaciekawieniem przyglądając się widocznemu przy drodze staremu cmentarzowi. Dopiero w ostatnią sobotę udało mi się odwiedzić to miejsce. Jak na tragiczne losy innych miejsc pochówku ewangelików w Polsce, z których często znikały wszelkie żelazne elementy, ten zachowany jest w całkiem przyzwoitym stanie – to znaczy nagrobki, tablice, nawet płoty. To tylko jedyny pozytywny aspekt, gdyż sam stan cmentarza, gęste zarośla i ogólny nieład, poruszają do głębi. Przyznam, że może tylko mnie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego nikt z lokalnej społeczności, wszak tak niewielkiej, nie podjął się zwykłego uprzątnięcia miejsca. Szokująca dla mnie jest na przykład stojąca na cmentarnej ziemi tablica informacyjna o lipach drobnolistnych tam rosnących, kiedy w tym samym momencie nie ma żadnej informacji o tym, kiedy i kogo chowano w tym miejscu. Co więcej, przeszukałam dość dokładnie internet – polskie i niemieckie strony, i o cmentarzu w Hopowie (Hoppendorf) w zasadzie nie ma ani słowa. Znalazłam za to wiadomości o tutejszym kościele, który do 1945 był w rękach ewangelików, którzy na początku XX wieku zbudowali swą świątynię. Ciekawostką jest nawet zamalowany witraż z podobizną (podobno) samego Marcina Lutra. Można zamazać historię kościoła, zamalowując popiersie symbolu reformacji, ale cmentarz powinien być wyrzutem sumienia dla tych, którzy o ewangelickiej historii wioski zapomnieli.

Hm, stan zachowania całkiem, całkiem. Proszę mi wierzyć, bywają gorsze.
Wiem, sama widziałam gorsze. Porażające jest to, że zapomniany stoi w samym sercu wsi.