W Tajlandii można podróżować na wiele sposobów – wszystko zależy od zasobności portfela i pomysłu podróżnika. Jednym słowem, opcji mamy do wyboru, do koloru.
“Tam znajdziemy naszego tuktuka”
Te słowa usłyszałam, gdy po trwającej ponad dobę podróży samolotami, opuściłam niewielki budynek terminalu lotniczego w Chiang Mai. Nazwa wzbudziła moje zaciekawienie, jednak nie zdążyłam zapytać, co to takiego, po już po chwili ujrzałam średniej wielkości samochód (taksówkę) z kilkunastoma zadaszonymi miejscami “na pace”. Pojazd powiózł nas do centrum, a po drodze dosiadali się do nas kolejni pasażerowie. Okazało się, że tuktuk to najtańsza taksówka, zawsze się można dogadać (negocjować) z kierowcą, za ile i dokąd nas podwiezie. Takim nietaksówkowym tuktukiem wybraliśmy się nawet “na słonie”.
Z grzbietu słonia świat wygląda inaczej
Zapowiadana przejażdżka słoniem wydawała mi się nie tyle ekscytująca, co przerażająca. Bo jak tu wdrapać się na to zwierzę, a na dodatek nie spaść z jego grzbietu? Każdy, kto doświadczył tej niecodziennej przygody, wie, że nie jest to aż tak trudna sztuka. Tajska prowincja kryje liczne farmy słoni, gdzie pod czujnym okiem słoniego opiekuna możemy wdrapać się na to piękne zwierzę i przejechać na nim kilometr lub półtora. Specjalne drewniane budowle ułatwiają “wspinaczkę” na zwierzę, a chybocząca się na nim gondola pomaga nie spaść na ziemię. Przy okazji można karmić słonia przesmacznymi bananami, po które co chwila wysuwa swą trąbę. Ze słoniego grzbietu świat wygląda nieco inaczej, a ludzie wydają się tacy nieduzi.
Rafting to jest to!
Boję się wody, tak więc rafting po górskiej rzece wydawał mi się nie lada wyzwaniem. Przyznam jednak, że dzięki cudownemu tajskiemu osiemnastolatkowi, który był naszym raftingowym przewodnikiem, przygoda na rzece jest moim cudownym wspomnieniem. Śmiechu było co niemiara, kiedy z hiszpańsko-kanadyjsko-litewską drużyną pokonywałam kolejne wiry, fale i zakręty na rzece. Z pewnością to powtórzę!

“Wąż czai się wszędzie”
Taka myśl nie opuszczała mnie, kiedy znalazłam się na bambusowej tratwie na środku obrzydliwie brudnej rzeki. Siedziałam przerażona w wodzie i ze strachem rozglądałam się dookoła. Moja wyobraźnia pracowała na podwyższonych obrotach, oczyma wyobraźni widziałam nadciągające węże, szczury żarłoczne ryby. A wszystkiemu winna była zbyt ciężka kanadyjska towarzyszka podróży. Kiedy usiadła na naszej tratwie, po prostu zaczęliśmy tonąć. Trasa nie była długa, jednak strach powodował, że dłużyła się w nieskończoność.
Na skuterze, gdzie oczy poniosą
Swoją przygodę ze skuterem rozpoczęłam jako pasażer. Miałam ogromne problemy z zaufaniem kierowcy, tym bardziej, że mknął jak wiatr po górach. Bawiło go moje przerażenie. Kiedy już zaufałam, zapragnęłam być kierowcą i role się odwróciły. Okazało się, że mam smykałkę i już po chwili mknęłam po drogach i bezdrożach tajskiej prowincji i żadne góry oraz ruch lewostronny nie były mi straszne. Jazda, gdzie oczy poniosą, wolność wyboru drogi oraz muskający ciało wiatr, to wspomnienia, które wywołują błogi uśmiech na mojej twarzy. Czasem zlewał nas deszcz i chroniliśmy się pod drzewami, by po chwili schnąć w motorowym pędzie – na wietrze. Skuter to najlepszy i niedrogi środek lokomocji, wynajęcie dobrego pojazdu na 24 godziny kosztuje 100 bathów, czyli około 10 zł.
Moje tajskie podróżowanie sprawiło mi wiele radości, tym bardziej, że na każdym kroku spotykałam ludzi z różnych stron świata, poznawałam lokalną kulturę, odkrywałam ciekawe miejsca, na przykład ukryte wśród gór świątynie. Mknęłam przez lasy, góry, pola ryżowe i wioski, docierając do miejsc, gdzie rzadko bywają “biali”. Ale o tym w innym poście…
P.S. Całodzienna wycieczka obejmująca wędrówkę do wodospadu, wizytę na plantacji storczyków, przejażdżkę na słoniu, rafting, tratwę oraz lunch to koszt około 1000 bathów, czyli 100 złotych. Polecam!